Skoda Bike Challenge 2018
ma nadmiar organizacyjnych niedoróbek
Niemiec Alexander Steffens przyjechał solo na metę.
Fot. Piotr Kurek
To był wyścig kolarski bez twarzy, bezimiennych cyklistów. Poznański Skoda Bike Challenge 2018 zgromadził na starcie rywalizacji na dystansie 120 kilometrów wiele ludzi. Ruszyli ostro na trasę, pedałowali pod wiatr, niektórzy leżeli w kraksie już na drugim kilometrze i po nawrocie wracali na metę. Nie widząc końcowej kreski.
Bez kreski. – To nie jest ważny wyścig! - powiedział mi, w oczekiwaniu na kolarzy, Ryszard Pawlak z Poznania, człowiek cyklizmu od ponad sześćdziesięciu lat. Dlaczego? - spytałem. Staliśmy w okolicy mety i nie mogliśmy się wzajemnie dopatrzeć końcowej kreski. Ani białej linii, ani taśmy, niczego wyznaczającego koniec jazdy.
Początek wyścigu na dystansie 120 kilometrów. W białej koszulce Sławomir Chrzanowski, były reprezentant Polski i olimpiczyk z Atlanty.
Fot. Piotr Kurek
Bezimiennie. Wybrałem się w niedzielę, by z bliska popatrzeć na nadmiernie reklamowany, od jego początku, Skoda Bike Challenge. Po godzinie jedenastej fani rowerów zaczęli się ustawiać w sektorach startowych. W tym pierwszym znani kolarze, przed laty i obecnie. Stałem przez pół godziny, od 11 do 11.30, i ust moderatora imprezy słyszałem, że możemy być dumni, my w Poznaniu, że mamy taki wyścig, że biorą w nim tysiące osób. Bezimiennych, bez nazwisk. Nie padło ani jedno.
Podobnie było, gdy kolarze wjeżdżali na metę. Niemiec Alexander Steffens pierwszy minął metę po dwóch godzinach 45 minutach. Zwyciężył. ale o tym nikt kibiców nie poinformował. – Leżałem w kraksie na drugim kilometrze, wstałem, pozbierałem się i jechałem swoje do przodu, wyprzedając pojedyńczych kolarzy i całe grupy - mówił mi zawodnik, którego lewa nogawka spodenek była w kilku miejscach podarta.
Peleton, za zwycięzcą, jako pierwszy przyprowadził Grzegorz Golonko (z prawej).
Fot. Piotr Kurek
Także następni wjeżdżali w ciszy. A można było przecież powiedzieć przez mikrofon, że na czele peletonu (za zwycięzcą) przyjechał Grzegorz Golonko, jako trzeci Jan Zugaj. I że w pierwszej dziesiątce był Artur Kozal. W tej sytuacji kibice sami rozpoznawali swych znajomych.
Pół godziny później. Start wyścigu głównego został o prawie pół godziny przesunięty. Powodem było to, że kończący jazdę na dystansie 50 km jeszcze pedałowali na drodze, po której mieli ruszyć ci trasy 120 kilometrów. Organizator ustala harmonogram i musi takie okoliczności przewidzieć.
Kraksy. Upadki są stałym elementem kolarstwa. Wczoraj pierwsza kraksa miała miejsce już na Złotowskiej. Było ich znacznie więcej, najgorsze w okolicy Niepruszewa, gdzie prowadzone są roboty drogowe (ruch wahadłowy). – To był prawdziwy horror - mówił mi jeden ze znanych kolarzy.
Alexander Steffens leżał w kraksie, pozbierał się, gonił rywali i solo dojechał do mety.
Fot. Piotr Kurek
Znajomi z toru "Poznań". Romuald Szaj, organizator czwartków kolarskich, wystartował i dojechał bezpiecznie do mety. Razem z nim pedałowało dużo fanów szosy, którzy regularnie startują na torze samochodowym "Poznań". Nie zabrakło ojca i syna, czyli Artura i Sławomira Spławskich, Franciszka Harbacewicza i jego syna Łukasza. Naciskali na pedały Piotr Sućko, Tomasz Grobelny, Jakub Kędziora, Artur Kozal. Miło było zobaczyć na starcie Martę Gogolewską (szybki powrót do zdrowia po kontuzji), Małgorzatę Gogolewską i inne panie.
Ludzie chcą się ścigać w takich wyścigach, rywalizować. Ale muszą być one porządnie zorganizowane. Brak końcowej kreski, wyścig bez podawania nazwisk zawodników przez moderatora, przesunięcie o prawie o pół godziny startu wyścigu, otóż to wszystko sprawia, że jest to impreza pełna organizacyjnych niedoróbek. Tak było wczoraj w Poznaniu. I żadne płatne reklamy o Skoda Bike Challenge 2018 nie są w stanie tego przesłonić.
Piotr Kurek |